„Bo myśli moje nie są waszymi myślami, ani drogi moje waszymi drogami”
Podobno mam „gadane”. Baaa, ale czy mam coś do powiedzenia? Teraz już tak! Byłem sobie ot pospolitym, niedzielnym katolikiem, najczęściej obecnym na mszy ciałem, ale rzadko duchem. Zadufany we własny intelekt, usiłowałem ANALIZOWAĆ Boga. Jeszcze teraz, gdy to piszę ogarnia mnie najprawdziwszy przestrach. Im dalej brnąłem w swoich pseudo dociekaniach tym silniej czułem, że to już nie ja stawiam sobie pytania, że to już nie ja znajduję rozwiązania i odpowiedzi. Więc kto?! Parafrazując bohaterów znanego cyklu filmów SF zacząłem być wciągany na ciemną stronę mocy. Uwierzcie mi na słowo: to da się poczuć niemal fizycznie. I stał się CUD! Kiedy 34 lata temu jeszcze umiałem się modlić z naiwną żarliwością poprosiłem Boga o dziewczynę, będącą do dzisiaj moją żoną, a ON mi ją dał. Musiał dobrze wiedzieć co robi. Zrobiła ze mnie mężczyznę, stworzyła dom i przez te wszystkie lata była i nadal jest kotwicą, która ocaliła moją wątłą wiarę. Z okazji moich ostatnich imienin zamówiła mszę w mojej intencji. Cóż było robić? Trochę fukałem, trochę się jeżyłem, ale w końcu grzecznie wbiłem się w „garniak”, poszedłem do spowiedzi, bo jak inaczej. Myślałem: Jakoś to będzie. Nie było! Nowa ekipa w parafii wprowadziła miły skądinąd i przez wielu parafian oczekiwany zwyczaj udzielania osobistego błogosławieństwa przed ołtarzem. No Mała, przegięłaś, pomyślałem, i poszedłem jak na ścięcie. Księże Grzegorzu, oby Duch Święty zawsze tak działał przez Twoje ręce jak tego dnia. Po nałożeniu rąk świat się zamknął wokół mnie. Poczułem ogromny nacisk, choć wszystko mi mówiło, że to nie ręce księdza mnie tak przytłaczają. Czułem jak posadzka, na której stoję staje się plastyczna, a ja grzęznę w niej coraz głębiej. I wreszcie całe moje ciało zaczęło drgać, nie w dreszczach, lecz tak jakby każda komórka wibrowała, żyjąc własnym życiem. Chyba straciłem poczucie czasu. Musiało to jednak trwać normalnie, bo nikt dziwnie na mnie nie patrzył, więc to tylko ja doświadczyłem czegoś ponadnaturalnego. Duch Święty mnie przeorał. Pomyślicie: Jak on śmie tak mówić. Śmiem i mówię. Muszę to wypowiedzieć, bo choć to wymyka się rozumowi, temu, któremu jeszcze do nie dawna tak ufałem, ja to po prostu WIEM! To było działanie Ducha Świętego i nie potrzebne mi żadne racje. Mam tego kojącą, niezachwianą pewność i przekonanie. Zapytacie: I co? I już, po cudzie?!!! Otóż nie! Bóg ma poczucie humoru. Po mszy, na której ksiądz proboszcz zapraszał wszystkich na kurs odnowy wiary pomyślałem: Już drugi raz Pan Bóg wyciąga do ciebie dłoń, a ty…? Trzeba było widzieć minę mojej lubej, która nie wiedziała jak zaproponować mi uczestnictwo w tym kursie. Gdy już zebrała się w sobie, gdy już miała zapytać, pytanie wyszło ode mnie…. A może poszlibyśmy na ten kurs?.… Szok, zdziwienie, konsternacja, a wreszcie rozlewająca się na kochanej twarzy ulga i radość. Bezcenne. Teraz idę na skróty, choć bardzo wiele chciałbym jeszcze opowiedzieć. Przeszliśmy kurs, nie bez pojawiających się oporów z mojej strony. Ożywcze, stawiające na głowie większość moich, naszych, wyobrażeń na tematy związane z wiarą. Wlewające w serce człowieka otuchę i nadzieję. Nadal mamy potrzebę pogłębiania swoich doświadczeń i wiedzy, kontaktu z ludźmi, z których każdy jest osobną ciekawą historią i bratem w drodze pod górkę. I jeszcze z kimś. Z tym Duchaczem, z tym burzycielem i architektem, stawiającym wszystko na nowo, na fundamencie mogącym przetrwać wszystko. Ostatnia już refleksja… myślę, choć może lepiej byłoby powiedzieć czuję, że to, co mnie spotkało stało się nie bez przyczyny. Nie sądzę, by Bóg zechciał wesprzeć moje nieporadne czasem, bluźniercze, dociekania Jego istoty. Sądzę, że kiedy wiele lat temu, dał mi Tę dziewczynę, a ona przez te wszystkie lata modliła się za naszą rodzinę i za mnie, wysłuchał jej próśb i uratował mnie przed duchowym samozniszczeniem.
Dereń